Sylvia Plath - Szklany klosz, !!! 2. Do czytania, Zachomikowane(1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sy
l
lv
i
ia
P
l
la
t
th
Szk
l
lany
k
l
losz
(Przełożyła: Mira Michałowska)
Elizabeth i Davidowi
Rozdział 1
Upalne to było lato, dziwne lato, w którym stracono Rosenbergów, a ja siedziałam
w Nowym Jorku i nie bardzo wiedziałam, po co i dlaczego. Głupio mi się robi na myśl o
karze śmierci. Sama wzmianka o tym, że można uśmiercić człowieka za pomocą prądu,
przyprawia mnie o mdłości, a w gazetach o niczym innym nie pisali – wielkie nagłówki
wybałuszały na mnie oczy z każdego rogu ulicy, ze zjazdów do kolejki podziemnej,
ziejących zapachem palonych fistaszków i gazu ziemnego. Nie miałam powodu
utożsamiać się z Rosenbergami, ale mimo woli wciąż wyobrażałam sobie, jak to jest,
kiedy kogoś smaży się żywcem prądem, puszczonym po wszystkich nerwach.
Byłam pewna, że jest to najstraszliwsza tortura, jaką można zadać człowiekowi.
Sam Nowy Jork był wystarczająco ohydny. O dziewiątej rano nie było już śladu po
niby to wiejskim powietrzu, co nie wiadomo jakim sposobem wkradało się nocą do
miasta. Rozwiewało się, znikało z pamięci niczym słodki sen. Na dnie granitowych
kanionów rozpalone ulice dygotały w słonecznym pyle. Dachy samochodów skrzyły się i
skwierczały, suchy, piekący kurz zapylał oczy, drażnił krtań.
W biurze i w radiu mówiono nieustannie o sprawie Rosenbergów, tak że nie
można się było od nich ani na chwilę odczepić. Czułam się więc tak jak wtedy, kiedy po
raz pierwszy w życiu zobaczyłam ludzkie zwłoki. Później przez wiele tygodni głowa tego
truposza – a raczej resztki jego głowy – wyzierała nagle w czasie śniadania spoza jaj na
bekonie, wyłaniała się zza sylwetki Buddy'ego Willarda – który był przede wszystkim
odpowiedzialny za to, że tego trupa obejrzałam – i po pewnym czasie poczułam się tak,
jak gdybym ciągnęła za sobą tę straszną głowę na sznurku, jak czarny, beznosy
śmierdzący octem balon na uwięzi.
Tego lata byłam pewna, że dzieje się ze mną coś niedobrego, bo jedyna rzecz, jaka
trzymała się mojej mózgownicy, to ci Rosenbergowie i jeszcze to, jaka jestem głupia, że
zakupiłam masę kosztownych, niewygodnych sukien, wiszących teraz w szafie jak śnięte
ryby, i jeszcze, że wszystkie te moje małe sukcesy w college'u rozprysły się w zetknięciu z
zimnym marmurem i szkłem fasad drapaczy na Madison Avenue niczym bąbelki
szampana.
A nazywało się, że przeżywam najlepszy okres swojego życia.
Nazywało się, że jestem obiektem zazdrości tysięcy absolwentek college'u jak
Ameryka długa i szeroka, bo one tylko marzą o tym, żeby kuśtykać po brukach
nowojorskich w czarnych lakierkach na zbyt wysokich obcasach numer trzydzieści
siedem, zakupionych u Bloomingdale'a w czasie przerwy obiadowej wraz z paskiem z
takiej samej czarnej lakierowanej skóry i czarną lakierowaną torebką, żeby była całość. A
kiedy, na dodatek, w piśmie, w którym cała nasza dwunastka pracowała tego lata,
ukazała się moja fotografia – ja z koktajlem w ręku, wciśnięta w przyciasną bluzkę z
imitacji srebrnej lamy, wpuszczoną w namarszczoną spódniczkę z białego tiulu, otoczona
grupą wspaniale zbudowanych młodych, anonimowych Amerykanów, specjalnie, rzecz
prosta, na okazję tę wynajętych – było dla wszystkich oczywiste, że bawię się na sto dwa.
To może się zdarzyć tylko w naszym kraju, mówiono. Bo popatrzcie. Oto
dziewczyna, która dziewiętnaście lat życia spędza na zabitej deskami prowincji, tak
biedna, że nie może sobie nawet pozwolić na zaabonowanie magazynu, dostaje
stypendium, studiuje w pierwszorzędnym college'u, otrzymuje jedną nagrodę, potem
drugą i wreszcie wysyłają ją do Nowego Jorku, gdzie zaczyna sterować tym miastem jak
własnym samochodem.
Tylko że ja nie sterowałam ani tym miastem, ani w ogóle niczym, nawet własnym
losem. Po prostu telepałam się z hotelu do redakcji, z redakcji na przyjęcie, z przyjęcia do
hotelu, z hotelu do pracy jak bezwolny trolejbus. Powinnam się była chyba cieszyć tym
wszystkim i przejmować jak inne dziewczyny, ale jakoś nie umiałam wykrzesać z siebie
żadnej reakcji. Było mi obojętnie i bardzo pusto – tak musi być w oku cyklonu. Absolutna
cisza w samym środku szalejącego żywiołu.
W hotelu mieszkałyśmy w dwunastkę.
Wszystkie byłyśmy laureatkami konkursu, rozpisanego przez znany magazyn
kobiecy, na wiersze, opowiadania i slogany. W nagrodę otrzymałyśmy miesięczną pracę
w redakcji magazynu w Nowym Jorku. Opłacono nasze bieżące wydatki, a do tego
dochodziły niezliczone ilości rozmaitych darmowych imprez, bilety na balet, na pokazy
mody. Słynny zakład fryzjerski dbał o nasze włosy, ułatwiano nam spotkania ze znanymi
osobistościami świata kultury i nauki oraz umożliwiano zasięganie porad w sprawie
pielęgnacji cery.
Do dzisiaj mam zestaw szminek dla osoby o ciemnych oczach i włosach, owalne
puzderko z tuszem do rzęs i miniaturową szczoteczkę, okrągły pojemniczek niebieskich
cieni do powiek, tyci, w którym akurat mieści się czubek wskazującego palca, i trzy
pomadki do ust – od pomarańczy do fuksji – wszystko to umieszczone w złoconym
pudełku z lusterkiem na wieczku. Mam też biały futerał do okularów słonecznych,
nabijany kolorowymi muszelkami i cekinami, ozdobiony małą rozgwiazdą z masy
plastycznej.
Wiedziałam dobrze, że firmy traktują te prezenty jako darmową reklamę swoich
wyrobów, ale nie chciałam być cyniczna. Bo, szczerze mówiąc, te hojne dary bardzo mnie
cieszyły. Jeszcze przez dłuższy czas ukrywałam je po różnych kątach, a później, kiedy
wyzdrowiałam, wydobyłam wszystkie z ukrycia i teraz trzymam je znowu na wierzchu.
Od czasu do czasu używam pomadki do ust, a w zeszłym tygodniu odprułam rozgwiazdę
z masy plastycznej z futerału na okulary słoneczne i dałam ją małej do zabawy.
Tak więc w hotelu mieszkałyśmy w dwunastkę, w tym samym skrzydle, na tym
samym piętrze, w pojedynczych pokojach, jedna obok drugiej, co zresztą przypominało
mi życie w domu studenckim. Nie był to normalny hotel – to znaczy taki, w którym
mieszkają zarówno mężczyźni, jak i kobiety, jak popadnie, na tych samych piętrach.
Hotel ten – nazywał się „Amazonka" – przyjmował wyłącznie kobiety, a były to
przeważnie moje rówieśnice, córki zamożnych rodziców, którzy chcieli mieć pewność, że
mężczyźni nie będą mieli do nich dostępu i nie będą mogli ich uwieść. Wszystkie te
panny uczęszczały do szkól dla sekretarek, jak na przykład szkoła pani Kąty Gibbs, gdzie
wymagano, żeby przychodziły na lekcje w kapeluszach i rękawiczkach, albo były już
takich szkół absolwentkami i teraz pracowały dla różnych dyrektorów bądź po prostu
obijały się po Nowym Jorku i czekały na dobrą partię.
Wyglądało na to, że dziewczęta te okropnie się nudzą. Obserwowałam je, jak leżąc
na tarasie, robią wszystko, żeby zachować przywiezioną z Bermudów opaleniznę, jak
ziewają, malują sobie paznokcie u nóg, no i, jak już powiedziałam, śmiertelnie się nudzą.
Jedna z nich mówiła mi, że jest znudzona wycieczkami na jachtach, znudzona lataniem
samolotami dokoła świata, znudzona jazdą na nartach w Szwajcarii i na dodatek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kfc.htw.pl